piątek, 2 grudnia 2011

Rumunia: Polskie Andrzejki


W minioną środę, odbyło się bardzo "TRADYCYJNE" polskie święto :) Miałyśmy okazję nie przegapić tej tak ważnej uroczystości, nawet w Rumunii!

W Cluju, co może niektórych trochę zdziwić, działa Klub Języka Polskiego. Są tu dwie lektorki (jedna Polka, druga Rumunka świetnie mówiąca po polsku), które prowadzą zajęcia naszego rodzimego języka dla Rumunów. Oprócz tego, w ramach Klubu, są organizowane atrakcje związane z Polską: oglądanie filmów polskich (tutaj nasza kinematografia jest wzorem do naśladowania!) oraz okazjonalne spotkania takie jak: Andrzejki, Wigilia czy Wielkanoc.

Grupa polskich Erasmusów (a naliczyłam ich ponad 12!) została wciągnięta w działalność Klubu, więc w dniu 30 listopada zebraliśmy się by powróżyć nieznającym tych tradycji Rumunom.

Nastrój panował iście czarodziejski: świece, przytłumiona muzyka (najczęściej Marylka Rodowicz), wszyscy ubrani po cygańsku w finezyjne, kolorowe chusty na głowach, dziewczyny w zwiewne spódnice i mnóstwo biżuterii oraz najważniejsze - akcesoria potrzebne do przeprowadzenia wróżb. Było m.in.: lanie wosku przez klucz, przepowiednie z kostek, pierścionka, kubeczków z ukrytymi pod nimi przedmiotami o określonym znaczeniu, „Stateczki miłości”, obierki z jabłka, zapałki, wróżby z talii kart, dziurawienie serca z imionami, linia butów ciągnąca się za drzwi sali czy wypływające życzenia.

Tak naprawdę dopiero tutaj dowiedziałam się tyle o „tradycyjnych”, polskich wróżbach na Andrzejki ;) Było wiele zabawy, choć także trochę stresu, gdy na przykład zapalił mi się garnek z woskiem :D

Ludzie byli zainteresowani, chociaż bywało ciężko - mało kto znał na tyle polski, by swobodnie rozmawiać, więc trzeba było próbować „wróżyć” po angielsku co przy braku pomysłów na to „co widać w woskowym cieniu na ścianie”, bywało bardzo uciążliwe.

Na tym spotkaniu poznałam za to wesołą Polkę, Weronikę, która mieszka w Rumunii od paru lat. Tu studiowała, poznała męża, założyła rodzinę. Powiedziała ona wtedy bardzo ważne słowa, cytat jednego z jej profesorów, który próbował opisać rzeczywistość rumuńską:

W Rumunii musisz być jak liść na wietrze, dać się porwać”.

Słowa te bardzo trafiły do mej duszy, gdyż do tej pory zachowywałam się bardzo „z polska”: próbowałam się nie spóźniać, przejmowałam się takimi drobiazgami jak nieobecności na zajęciach, zadane "prace domowe", a także dość luźnym stosunkiem Rumunów do twojego czasu czy pracy. Po tym spotkaniu spróbuję jednak zmienić swoje życie tutaj. Jak powiedziała Weronika: „Nie warto tracić nerwów” :)

Poniżej trochę zdjęć z tego uroczego wieczorka:


Bardzo śmieszny moment, gdy wszyscy próbowali przeczytać po polsku "zaklęcie" czyli fragment wiersza :)


A tu ja podczas wróżenia:

 Moje stanowisko pracy:

Trzy wiedźmy, od prawej: Ewelina, Gosia i ja.
 
 A na koniec wróżka Ewelina przy pracy, która przepowiedziała mi chyba najlepszą wróżbę ;)

Rumunia: Cudowna Samşara


Samşara czyli najwspanialsza herbaciarnia w jakiej kiedykolwiek byłam! :)

Jest to ciekawy lokal położony w jeszcze wspanialszym miejscu. Okolica to stara, willowa dzielnica. Ciągnie się niedaleko Cytadeli (w której jeszcze nie byłam), przeważają stare, duże domki-pałacyki ze sporymi podwórkami porośniętymi strzelistymi drzewami. Naprawdę pięknie!
Idąc do Samşary nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Pierwsze wrażenie: zakaz palenia wewnątrz lokalu! Coś baaardzo rzadko spotykanego w Rumunii, bardzo nas to ucieszyło. Druga informacja na wejściu: proszę zdjąć buty. Na szczęście nikt nie miał dziurawych skarpetek ;)

Weszliśmy, a tu pusto. Jest środkowa sala, na podłodze poduszki, lada na której stoi sprzęt grający z którego leci orientalna muzyka. Nikt do nas nie wyszedł,
panował wszędzie półmrok, więc całkiem zdezorientowani poszliśmy dalej. Oprócz tej środkowej, wejściowej sali, są jeszcze 3 inne, każda w innym stylu! Pierwsza to trochę taki surowy, japoński styl: oszczędność ozdób, niskie stoliki, wąskie poduchy do siedzenia, rośliny. Druga to kosmos :D Ciemne ściany, punktowe oświetlenia, konstelacje gwiezdne na ścianach i suficie. O dziwo, wcale nie wyglądało to kiczowato a bardzo nastrojowo. I trzecia sala, którą wybraliśmy, to sala orientalna. Malowidła na ścianach, kolorowe, arabskie lampy, wiszące, udrapowane zasłony nad stolikami, wielkie poduchy i dyskretnie palona shisha. Gdy przyszliśmy do lokalu prawie w ogóle nie było ludzi, cudowny spokój. Po pewnym czasie przyszedł do nas kelner: sympatyczny, młody człowiek, wwiszących” ubraniach i z gęstą brodą :)
Wszystko było bardzo klimatyczne, więc po zamówieniu herbat i pysznej kanapki, rozleniwiliśmy się i przegadaliśmy sporo czasu w naszym kąciku. Polecam każdemu wizytę w tym miejscu gdy zawita do Cluja, a ja liczę na to, że znajdę podobny lokal w Warszawie ;)



  
Można dostrzec jeden ze stolików- na nim stoi nieduża świeca w lampie, nad nim wisi kotara i arabska lampa.



Rumunia: Piękne kościoły w Siedmiogrodzie


Zapomniałam wcześniej o tym napisać i wstawić zdjęcia.
 
Zauważyłam, że na terenach Transylwanii istnieje zauważalny podział religijno-narodowościowy. Gdy ktoś jest wyznania prawosławnego to zwykle jest Rumunem, gdy jest wyznania katolickiego to najczęściej Węgier. 
Świadczy o tym bardzo dobrze wypowiedź znajomej - urodziła się i mieszka w Rumunii, ale uważa się wciąż za Węgierkę. Cała jej rodzina ma korzenie węgierskie, przynależą do Kościoła Katolickiego, wychowana jest w tradycji węgierskiej, chociaż nigdy tam nie była. 

Odwiedziłam kilka Kościołów z ciekawości (zdjęcia na koniec). Są wielkie, stare (większość w stylu neogotyckim) i piękne. Co mnie zaskoczyło? Wg słów znajomej, (która prowadzi tu zajęcia z języka polskiego, jest Polką od paru lat mieszkającą w Rumunii) w Kościołach odprawia się Msze jedynie po węgiersku, nie ma w ogóle mszy po rumuńsku. Ponadto wewnątrz można kupić gazetki kościelne wydawane po węgiersku.

Sytuacja wydaje się trochę podobna do naszej podlaskiej, z podziałami prawosławno-katolickimi, ale tu jest trochę łatwiej, bo ludzie czują się „czysto” Węgrami. Związek to ma z historią regionu-Transylwania przechodziła z rąk do rąk i bardzo długo należała do Węgier. Szczerze mówiąc chyba nawet dłużej do Węgier niż do Rumunii.

Wrzucam parę różnych zdjęć (niestety zrobione telefonem) kościołów. Zachwyciły mnie tutaj przede wszystkim: wysokość świątyń, sklepienia i prześliczne, kolorowe witraże. Miałam szczęście w kościele na Piata Unirii, bo trafiłam na taki moment dnia, że słońce wpadało do środka właśnie przez te witraże :)

Kościół katolicki na Piata Unirii (wcześniej wrzucałam zdjęcie widoku z głównego placu)











Kościół we wschodnio-północnej, starej części miasta. Ciekawe jest to, że stoi on wśród gęstych zabudowań i po obu jego stronach są zbudowane domy. Niestety, nie było tyle miejsca by zrobić zdjęcie całego Kościoła od frontu.





Rumunia: Termy w Mihaieni













Obiecałam zdjęcia z wypadu do wód termalnych :)

Wieś Mihaieni.

Jest to mieścina, na której obrzeżach był nasz ośrodek. Od samej wioski dzielił nas kawałek drogi. Ciekawym było, że jest to węgierska miejscowość położona na rumuńskiej ziemi. Były tam jedynie kościoły katolickie (całe dwa na wioskę!) i napisy po węgiersku.







Na ulicy trafiliśmy w sam środek zaciekłych walk. Dwa stada przeganiały się nawzajem głośnym krzykiem. Na pewien czas ruch uliczny został zatrzymany. Oczywiście, liczniejsze stado z prawej wygrało:


 A oto sam basen:


Akurat zdjęcie zrobiłam w niedzielę, kiedy było mnóstwo ludzi. Każdego weekendu są tam tłumy-teraz się nie dziwię. Siarka ma wspaniały wpływ na ciało :)
Na zdjęciu widać główny basen, po prawej budynek to jednocześnie przebieralnia, a na górze nasze pokoje. W cieplejszym okresie dostępne są jeszcze 3 większe baseny, jednak teraz, zimą, otwarty jest tylko ten jeden, ponieważ można przejść do niego bezpośrednio z budynku, bez potrzeby chodzenia po mrozie w samym kostiumie.



Na sobotni obiad podano nam potrawę, która wyglądała (i podobno smakowała) podobnie do polskich gołąbków. Przygotowała nam to jedzenie mama naszej organizatorki Simony (koordynatorka Erasmusa Usamv).




A na wieczór, ręcznie obierane przez nasze koleżanki, kartofle nad ogniskiem i bardzo tutaj popularne mici czyli kotlety mięsne, a'la nasze mielone w podłużnej postaci :)



wtorek, 22 listopada 2011

Rumunia: Wciąż żyję.

Dużo się u mnie nie działo ostatnio. Głównie chodzę na zajęcia, kręcę się po mieście, poznaję ludzi, spotykam się z nimi. Zajęcia są męczące (ach, ten angielski) i długie bo zwykle po 4h jednego przedmiotu z krótką przerwą... Po za tym, od tego weekendu jest strasznie zimno. Nawet w sobotę śnieg padał! Tak, tutaj to ważne wydarzenie (zwłaszcza dla Hiszpanów, którzy strasznie się cieszą z tego powodu, zupełnie nie rozumiem tej ekscytacji...), gdyż jak do tej pory pogoda nas rozpieszczała- słońce, niebo bez chmur i pomimo ostatnich mrozów, przyjemnie na dworze. Ale od piątku nie jest tak kolorowo: baaardzo zimno i nad miastem wiszą ciężkie chmury.

Ostatni weekend nie siedziałam w Cluju. Zostałam znienacka zabrana na wycieczkę organizowaną przez biuro Erasmusa na uniwersytecie mojej koleżanki. Nie miałam pojęcia dokąd jadę, jedyne co wiedziałam to to, że będą tam termy!
Prawie cały weekend spędziłam w śmierdzącej siarką, gorącej wodzie, w basenie pod gołym niebem!!! Pomimo tego, że był mróz, nie było tam zimno: w samym zbiorniku była ciepła woda, a ponad nim unosiła się gorąca para. Mogę jedynie powiedzieć, że po tym wszystkim moja skóra jest gładka jak nigdy dotąd :D
Atrakcje? Błogie lenistwo, ognisko, siatkówka w wodzie, ciekawi ludzie.
Wcześniej zastanawiałam się po co ludzie jeżdżą na termy, teraz już znam odpowiedź!
Postaram się wrzucić parę zdjęć ośrodka gdy mój Internet trochę przyspieszy, któregoś dnia...

Ciekawostki?
- w Rumunii prawie wcale nie używa się monet. 1 lei to papier. Wszystkie pieniądze są tak naprawdę z folii, nie ma możliwości ich przerwać. A wszystkie drobne sumy są zaokrąglane. Nie ma jak u nas, że coś kosztuje 1,99... Czasami zdarza się tak jedynie w hipermarketach. Jeżeli chodzi o monety to są jedynie: 50 bani, 10 bani i 5 bani, więc dziwi mnie, że w ogóle pojawiają się takie ceny jak 99 bani... A tak po za tym to samo słowo "bani" oznacza "pieniądze"...
- autostop. Tutaj to bardzo powszechny sposób podróżowania. Ludzie nie boją się jeździć autostopem czy zabierać pasażerów. Moi znajomi przejechali tak pół kraju (fakt, że nie mają prawie wcale zajęć...). Czasami jedynie zdarza się, że ktoś zażąda pieniędzy za podwiezienie, ale prawie nigdy nie proszą o to turystów. Rozmawiałam na ten temat z kobietą, która prowadzi biuro informacyjne w Turdzie i powiedziała, że ona podróżuje w ten sposób codziennie do pracy...
- placinta. Jest to placek (nie wiem jeszcze dokładnie z czego), smażony w głębokim oleju i podawany na słodko (widziałam z nutellą lub karmelem) lub słono (próbowałam z branzą-białym, słonym serem, PYCHA!). Wiem, że na Węgrzech też jest znany ale pod inną nazwą. Jest duży, wielkości normalnego talerza i bardzo sycący.

Na razie tyle. W następny weekend wybieramy się do któregoś z miasteczek rumuńskich, więc mam nadzieję, że będę miała o czym napisać już niedługo!

:)