piątek, 2 grudnia 2011

Rumunia: 1 grudzień - Rumuńskie święto narodowe


Czy wiecie co jest 1 grudnia w Rumunii?

Ten dzień jest bardzo ważny nie tylko dla Rumunów, ale nawet dla nas, obcokrajowców, gdyż jest to JEDYNY dzień wolny (oprócz weekendów i okresu bożonarodzeniowego) w semestrze zimowym! 1 grudnia przypada
Rocznica Zjednoczenia Rumunii. Tego dnia cały kraj się raduje!

Widziałam dziś trochę programów, w których latali po ulicy ludzie ubrani w grube kożuchy, z małymi, rumuńskimi flagami w rękach i łapali ludzi, przeprowadzając z nimi wywiady. Ponadto od godz. 16.00 na Piata Unirii (Plac Pojednania) odbywał
się koncert. Podobno od 18.30 grała folkowa muzyka, a o 20 zapłonęły nad miastem sztuczne ognie. Niestety, nie widziałam tego wszystkiego gdyż padłam ze zmęczenia po całodziennej wycieczce :)

Na ten
dzień Simona, opiekunka Erasmusów na Uczelni Weterynaryjnej, zaproponowała nam jednodniową wycieczkę. Mieliśmy się spotkać o 8.10 pod akademikiem, ale tu, w Rumunii, czego jeszcze nie zdążyłam sobie wpoić, czas to pojęcie względne. Wyszłam specjalnie później, by nie być pierwszą. Pomimo tego, czekałam jeszcze 15 minut na innych, wtedy wszyscy poszli po jeszcze inną grupkę, na którą czekaliśmy kolejne 20 minut, aż zobaczyliśmy jak spacerują sobie krok za krokiem, nieśpiesznie, w naszą stronę... Bardzo przyjemny początek.

Dalej było już tylko ciekawiej. Po godzinie drogi zajechaliśmy do muzeu
m pisarza Octaviana Gogi (polityk, poeta, twórca sztuk, dziennikarz i tłumacz) w miejscowości Ciucea. Miejsce to, zwane pałacykiem, z zewnątrz prezentowało się bardzo zwyczajnie: niewielki biały domek na wzgórzu, z maleńkim dziedzińcem pośrodku. Budynek ten został podzielony na dwie części - pierwsza z nich, złożona z kilku niewielkich sal, była klasycznym muzeum, w którym podziwialiśmy eksponaty związane z tradycjami rumuńskimi i węgierskimi:











Malowana na szkle ikona:

















Kolejny budynek to już konkretnie sam pałacyk. Praktycznie nie był to pałac, z zewnątrz nie zachwycał, ale w środku ach i och! Niestety, wewnątrz nie można było robić zdjęć, ale spróbujcie sobie wyobrazić pełen przepychu szlachecki domek myśliwski, ze starymi meblami, dziełami i zachowanym oryginalnym wnętrzem. Czułam się jakbym się cofnęła w czasie, coś w sam raz dla mnie :)


Na zewnątrz również było co zwiedzać: wspaniała, mała cerkiewka oraz grobowiec. Cerkiewka zbudowana jest w specyficznym stylu rumuńskich cerkwi (kiedyś wspominałam o nim, wyglądają podobnie do tatrzańskich, strzelistych i drewnianych kościołów). Obok mieszkają dwie zakonnice, które wpuściły nas do środka i opiekują się tym przybytkiem. Wewnątrz wszystko było drewniane, bardzo stare i niskie. Jedynie główna część cerkwi była na tyle wysoka bym mogła się wyprostować: w drzwiach i przedsionku trzeba było bardzo nisko się pochylić.








Mozaikowa ikona:




 Wnętrze cerkwi:





Na wzgórzu, pomiędzy pałacykiem a cerkiewką, postawiono bardzo ciekawy grobowiec Mausoeul Pleşa. Z przedniej strony pokrywa go wielka, mozaikowa ikona, z tyłu jest wejście do grobowca.
 











Cały kompleks mieści się na górze, więc mamy wspaniały widok na miasteczko u stóp:




 
Jeżeli ktoś chce poczytać więcej na temat tego kompleksu to podrzucam link:
http://www.casamorar.ro/Castle_Memorial_Ciucea_Octavian_Goga.html

Kolejnym etapem naszej wycieczki miała być restauracja czyli w końcu jedzenie! Zawieziono nas do miłego lokalu, niedaleko pałacyku, gdzie wewnątrz panował regionalny klimat: pod sufitem wisiały malowane dzbanki, koła od wozów, przyrządy rolniczo-gospodarskie, a na ścianach regionalne suknie.






 
Materiałowe menu:







Miałyśmy farta, bo dosiedli się do nas Rumunii: Simona i jej ekipa. Było bardzo wesoło, namówili oni dziewczyny do zamówienie gulaszu rumuńskiego:




  
Rumuńscy koledzy zamówili sobie efektowne i podobno bardzo smaczne danie:









Była to zupa w chlebie z mięsem, fasolą i innymi warzywami.
 


A tu ja z moim cascaval pane czyli serem smażonym:




Nasz stolik:




 
Nie wiem czy już Wam wspomniałam, ile normalnie czeka się w restauracji w Rumunii. Baaardzo długo. Gdy wracaliśmy z term wstąpiliśmy do pizzerii, w której pół godziny wcześniej zamówiliśmy pizze. Wstąpiliśmy tam, bo podobno była to najlepsza pizza w tym regionie (nie zaprzeczę, że wspaniała, a duża to była naprawdę Duża - tak na oko 70 cm średnicy)! Rozbroiło mnie gdy na miejscu dowiedzieliśmy się, że mamy czekać 2 godziny na zamówienie, a Rumuni przyjęli to ze spokojem i powiedzieli, że to normalne... Na szczęście czekaliśmy jedynie godzinę :)

Wracając do 1 grudniowej restauracji, to też czekaliśmy godzinę na zamówienie. Ogólnie spędziliśmy tam bardzo dużo czasu. Było
przyjemnie, ale jednak nie lubię tracić tyle czasu na siedzenie i czekanie :)

 

Gdy się najedliśmy wyruszyliśmy w dalszą drogę, czyli do ruin zamku. Ruiny położone były w bardzo malowniczym miejscu, wśród niskich gór i naprawdę były to RUINY, nad którymi chyba nikt nie czuwa, gdyż były bardzo zniszczone. Choć pozostały duże fragmenty murów, to jednak w wielu miejscach dawne fundamenty porastały wielkie krzaki i drzewa. Niemniej, miejsce jest piękne, taka oaza spokoju tchnąca historią.






















"Everybody, hands up!" czyli nasza ekipa.




Widoki z autokaru w dalszej drodze:














Kolejnym etapem podróży miał być Cluj, a właściwie koncert i fajerwerki. Wszyscy byli jednak tak zmęczeni, że poszliśmy do pizzerii (tutaj chyba cały czas jedzą!). Nie miałam już w brzuszku miejsca na pizzę, więc zamówiłam jedynie milkshake'a (był okropny...), ale niektórzy znów wciskali w siebie ogromne porcje jedzenia! W każdym razie, siedząc w pizzerii uznałyśmy z koleżankami, że nie ma sensu siedzenie i patrzenie jak Rumuni z Turkami i Hiszpanami się objadają, a że byłyśmy bardzo zmęczone (nawet nie wiem czym!), wróciłyśmy do akademika. To, zresztą, była najlepsza decyzją w takim mrozie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz